Mroczna Wieża VI: Pieśń Susannah

Tytuł: Mroczna Wieża VI: Pieśń Susannah
Tytuł oryginału: The Dark Tower VI: Song of Susannah
Autor(zy): Stephen King
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Rok wydania: 2004 (ENG), 2005 (PL)
Wydawnictwo: Donald M. Grant (ENG), Albatros (PL)

Dlaczego w bazie: Kolejny, szósty tom serii Mroczna Wieża, z mega sporą ilością żółwich fragmentów! Tym razem prezentujemy więc nie wszystkie a jedynie część fragmentów w których są żółwie wzmianki – i tak wyszło tego bardzo dużo! Właściwie wszystkie fragmenty kręcą się w ten czy inny sposób wokół Maturina, jest też nawiązanie do Żółwi aż do końca.

Eddie?
– Jesteśmy na ścieżce Niedźwiedzia, drodze Żółwia – powiedział Eddie obojętnie. – Nie mam pojęcia, jakie może to mieć znaczenie, skoro idziemy tylko do Mrocznej Wieży, ale po drugiej stronie jest to ścieżka Żółwia, droga Niedźwiedzia. – I wyrecytował:
Spójrzcie na żółwia o ogromnej skorupie!
Co na swych plecach całą Ziemię niesie.
Choć myśli wolno, lecz zawsze rozważnie
I każdego z nas swym umysłem sięgnie
Rosalita uśmiechnęła się
I zna prawdę, lecz pomóc nie jest w stanie
W nim obowiązek i miłość złożone,
Kocha ziemię, kocha morze,
Kocha też ciebie, niebożę.
– Nie całkiem tego nauczyłem się w kołysce, a potem uczyłem przyjaciół, ale blisko, bardzo blisko. Stawiam na to zegarek i ostrogi.
– Wielki Żółw nazywa się Maturin. – Jake wzruszył ramionami. – Jeśli ma to jakieś znaczenie.1

Była tam fontanna, a obok niej metalowa rzeźba, przedstawiająca żółwia o mokrej od wodnej mgiełki, lśniącej skorupie. Ale Trudy Damascus nie obchodziła ani fontanna, ani żółw. Najważniejsze, że w pobliżu stała ławka.
Znów pojawił się napis IDŹ. Trudy potruchtała przez ulicę tak ociężale, jakby miała nie trzydzieści osiem, ale osiemdziesiąt trzy lata. Usiadła ciężko. Oddychała powoli i głęboko i po jakichś trzech minutach poczuła się odrobinę lepiej.
Obok ławki stał kosz z troskliwie wykaligrafowanym napisem: TO WŁAŚCIWE MIEJSCE NA ŚMIECI. Poniżej, czerwonym sprejem, ktoś wypisał niezwykłe graffiti: SPÓJRZ NA ŻÓŁWIA O OGROMNEJ SKORUPIE. Trudy widziała żółwia, ale nie poświęciła uwagi jego skorupie, wręcz przeciwnie, na oko zwierzę wydało się jej raczej skromne. Oprócz niego dostrzegła coś jeszcze: egzemplarz „New York Timesa”, zwinięty w rurkę tak, jak zawsze zwijała swój, gdy chciała cieszyć się nim odrobinę dłużej i miała przy sobie jakąś torbę.
Oczywiście gdzieś tu, w najbliższej okolicy, znalazłoby się pewnie z milion egzemplarzy „Timesa”, ale ten był jej.
Wiedziała o tym, nim rozwinęła go i na wszelki wypadek sprawdziła krzyżówkę, którą prawie rozwiązała podczas lunchu, piórem z charakterystycznym, liliowym atramentem.
Wyrzuciła gazetę do kosza, gdzie było zresztą jej miejsce.
Przez Drugą Aleję spojrzała tam, gdzie tak drastycznie zmieniło się jej pojęcie o funkcjonowaniu świata. Drastycznie i zapewne na zawsze.
Zabrała mi buty. Przeszła przez ulicę, usiadła przy żółwiu i włożyła je. Zatrzymała torbę, ale wyrzuciła gazetę. Na cóż jej była torba? Przecież nie miała butów, które mogłaby do niej schować.2

Niedaleko ulicy, przy fontannie i metalowej rzeźbie żółwia stała ławka. Na widok żółwia Susannah poczuła ulgę; było tak, jakby sam Roland zostawił jej ten znak, sigul w jego mowie.3

Susannah wyjęła z kieszeni małą figurkę żółwia, wyrzeźbioną w kości. Może nawet była to kość słoniowa, w każdym razie wyglądała podobnie. Każda płytka skorupy przedstawiona była szczegółowo i wyraźnie, choć samą skorupę szpeciła rysa do złudzenia przypominająca znak zapytania.
Żółw wysuwał łebek spod skorupy. Oczy miał czarne, zrobione z czegoś podobnego do smoły, wręcz nieprawdopodobnie żywe.
Susannah dostrzegła jeszcze jedną skazę figurki: nie rysę, lecz pęknięcie.
– Jest taka stara – powiedziała szeptem. – Taka nieprawdopodobnie stara.
Tak, przytaknęła Mia.
Susannah trzymała w ręku figurkę żółwia… i czuła się wręcz wspaniale. Miała wrażenie, że w jakiś sposób jest bezpieczna. Spójrzcie na żółwia, pomyślała. Spójrzcie na żółwia o ogromnej skorupie… Tak to przecież brzmiało, prawda? Może nie trafiła w dziesiątkę, ale w każdym razie blisko. Oczywiście szli do Wieży ścieżką Promienia. Po jednej stronie niedźwiedź – Shardik. Po drugiej stronie żółw – Maturin.
Przeniosła wzrok z maleńkiego totemu, który znalazła w kieszonce torby, na większy, stojący przy fontannie. Oprócz różnicy materiału – ten większy zrobiony był z jakiegoś metalu, tu i ówdzie błyszczał też jasną miedzią – – oba były identyczne aż do najmniejszych szczegółów: zadrapania na grzebiecie i maleńkiego trójkątnego pęknięcia na pysku. Przez chwilę nie mogła oddychać, nawet serce przestało jej bić. Do tej pory to, co się działo z nią i wokół niej, przeżywała jako przygodę po przygodzie, czasami nawet dzień po dniu, nie myśląc, poddając się wydarzeniom i woli tego, co Roland nazywał ka. Lecz czasami zdarzało się coś takiego jak dziś i zza codziennych wydarzeń wyłaniała się idea, fragment całości, oszałamiający swą wielkością i wspaniałością. Dopiero wówczas wyczuwało się działanie sił tak wielkich, że wręcz nie do pojęcia. Niektóre, jak kula w pudełku z widmowego drzewa, były niewątpliwie złe. Ale ta… ta…
– Och! – powiedział ktoś. Nie, nie powiedział. Bardziej przypominało to westchnienie.
Podniosła wzrok. Przed ławką zatrzymał się biznesmen, który, sądząc po garniturze, odniósł niekłamany sukces.
Przechodził przez skwer, zapewne śpiesząc na jakieś spotkanie lub konferencję, sprawy równie ważne jak on sam, odbywające się, być może, aż w gmachu Narodów Zjednoczonych, stojącym niedaleko stąd (chyba że i to się zmieniło). Ale pan biznesmen już się nie śpieszył. W prawej ręce trzymał drogą teczkę. Oczy otworzył szeroko, nie był w stanie oderwać ich od żółwia w dłoni Susannah-Mii. Uśmiechał się szerokim, raczej głupawym uśmiechem.
Schowaj żółwia! – krzyknęła przerażona Mia. Bo go ukradnie.
Niech spróbuje. O niczym innym nie marzę, odparła Detta
Walker spokojnym, nawet rozbawionym głosem. Wyszło słońce i nagle Susannah uświadomiła sobie, duszą, ciałem i umysłem, że dzień jest piękny. Wręcz wspaniały. Wyjątkowy.
– Piękny, wspaniały, wręcz wyjątkowy – powiedział biznesmen (a może raczej dyplomata?), który zdążył już zupełnie zapomnieć o tym, że gdzieś się śpieszył. Czy mówił o dniu, czy może o maleńkim żółwiu?
I o tym, i o tym, pomyślała Susannah. Nagle uświadomiła sobie, że rozumie, o tak, rozumie. Jake też by zrozumiał, nikt nie pojąłby lepiej i szybciej od niego. Roześmiała się. Detta i Mia także się śmiały, choć Mia jakby wbrew własnej woli.
Biznesmen, czy też może dyplomata, także się roześmiał.
– Jasne, o tym i o tym – powiedział. Mówił z lekkim skandynawskim akcentem, „tym” brzmiało trochę jak „dym”. – Ma pani takiego ślicznego żółwia.
Ma bani dakiego źlicznego żółwia.
Rzeczywiście, był śliczny. Prawdziwy mały skarb. A kiedyś, wcale nie tak dawno temu, Jake Chambers znalazł coś zdumiewająco podobnego. W księgarni Calvina Towera kupił książkę Beryl Evans: Charlie Puf-Puf. Dlaczego? Dlatego, że książka go wezwała. Później, tuż przed tym, gdy jego ka-tet przybyło do Calla Bryn Sturgis, nazwisko autorki książki zmieniło się i brzmiało Claudia y Inez Bachman, co uczyniło z niej członka stale rosnącego Ka-Tet Dziewiętnastki. Jake wsunął w tę książkę klucz, a w Świecie Pośrednim Eddie wyrzeźbił jego duplikat. Klucz Jake’a fascynował ludzi, którzy go zobaczyli, a także czynił ich wyjątkowo podatnymi na sugestię. I klucz, i żółw mieli swoje odpowiedniki w innym świecie; przy takim bliźniaku siedziała w tej chwili. Pozostawało jeszcze pytanie:
Czy żółw jest zbliżony do klucza także pod innymi względami?
Biorąc pod uwagę to, jak przyglądał mu się skandynawski biznesmen, Susannah była niemal pewna, że odpowiedź na to pytanie brzmi „tak”. Pomyślała nawet: Tak to tak, i tak nie dorówna, nie martw się dziewczyno, przecież masz żółwia.
Wierszyk był tak głupi, że omal nie wybuchła głośnym śmiechem.
Pozwól, że ja to załatwię, zwróciła się do Mii.
Co załatwisz? Nie rozumiem.
Wiem, że nie rozumiesz. I dlatego to moja sprawa. Zgoda? Nie czekała na odpowiedź. Spojrzała na biznesmena, uśmiechnęła się promiennie i wyciągnęła dłoń tak, by mógł dobrze przyjrzeć się figurce. Kilkakrotnie przesunęła nią w prawo i w lewo, obserwując, jak wodzi za nią wzrokiem, choć jego głowa z imponującą grzywą siwych włosów ani drgnęła.
– Jak się nazywasz, sai? – spytała Susannah.
– Mathiessen van Wyck – odparł mężczyzna. Wciąż wodził spojrzeniem za poruszającą się powoli dłonią. Nie potrafił oderwać wzroku od żółwia. – Jestem drugim asystentem ambasadora Szwecji przy Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Moja żona wzięła sobie kochanka. To wielka przykrość. Kłopoty z żołądkiem; herbatka, którą poleciła mi hotelowa masażystka, dokonała cudów, znów mam regularne wypróżnienia. Sprawia mi to wielką przyjemność. – Mężczyzna przerwał, a potem dodał: – Pani sköldpadda sprawia mi wielką przyjemność.4

– Zajmuję bardzo odpowiedzialne stanowisko. – Mats stał nieruchomo. Cały czas śledził wzrokiem poruszenia trzymającej żółwia dłoni. – Spotykam się z bardzo ważnymi ludźmi. Chodzę na koktajle, na których piękne kobiety noszą krótkie czarne spódniczki…
– To z pewnością bardzo podniecające, Mats. Ale ja pragnę, żebyś zamknął gębę i otwierał ją tylko wówczas, gdy zadaję ci bezpośrednie pytanie. Zrobisz to dla mnie?
Mats natychmiast zamknął gębę, uczynił nawet krótki, komiczny gest, jakby zapinał ekler. Ale patrzył tylko i wyłącznie na żółwia.
– Wspomniałeś o hotelu. Czy mieszkasz w hotelu?
– Tak. Mieszkam w Plaza-Park Hyatt, na rogu Pierwszej i Czterdziestej Szóstej. Wkrótce dostanę luksusowe mieszkanie…
– Mats uświadomił sobie, że znów mówi za wiele. Umilkł natychmiast.
Tymczasem Susannah próbowała coś wymyślić, i to jak najszybciej. Żółwia trzymała na wysokości piersi, żeby jej nowy przyjaciel mógł go sobie oglądać bez przeszkód.5

A może powinienem go zabrać? – powiedział z zastanowieniem. – Może należy się mnie?
Tylko spróbuj, białasie, pomyślała Detta, ale Susannah, która czuła, że przejmuje dowodzenie nad tą swoją niesamowitą trójką, uciszyła ją. Na razie.
– Dlaczego to powiedziałeś, przyjacielu? – spytała. – Powiedz mi, błagam.
Mężczyzna wciąż się jej przyglądał – jego spojrzenie nie zmieniło się ani na jotę. Zdawał się mówić „nie oszukuj oszusta”, przynajmniej Susannah tak to odczytała.
– Mats, Maturin – powiedział. – Maturin, Mats. Teraz rozumiesz?
Zrozumiała. Już miała wyjaśnić mu, że to tylko przypadek, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Calla. Callahan.
– Rozumiem – przyznała. – Ale sköldpadda nie jest twój. Mój też nie, jeśli już o to chodzi.
– W takim razie czyj? – spytał błagalnie Mats. Zabrzmiało to: W takim razie czuj?
Nim świadoma część umysłu zdążyła ją powstrzymać, a przynajmniej ocenzurować jej słowa, Susannah wypowiedziała prawdę, którą poznała jej dusza i serce.
– Żółw jest własnością Wieży, sai. Mrocznej Wieży. I zwrócę go jej, jeśli taka będzie wola ka.
– Niech bogowie będą z tobą, sai.
– I z tobą, Mats. Długich dni i przyjemnych nocy.
Susannah odprowadziła wzrokiem odchodzącego szwedzkiego dyplomatę, a potem spojrzała na maleńkiego kościanego żółwia i stwierdziła szczerze:
– Zdumiewające to za mało powiedziane, Mats, stary przyjacielu.
Mia nie interesowała się żółwiem. Jej umysł absorbowała tylko jedna myśl:
Ten hotel. Czy znajdziemy tam tele… fon?6

– Ależ oczywiście… tak jest, sai. Używa się go zarówno w windzie, jak i do otwierania drzwi do pokoju. Trzeba go włożyć do szczeliny tą stroną, którą wskazuje strzałka. I szybko wyjąć.
Kiedy lampka na drzwiach zaświeci się na zielono, można wyjść. W kasie jest ponad osiem tysięcy dolarów gotówką. Dam ci wszystkie za tę śliczną figurkę, za żółwia, za sköldpadda, za tortuga, za kawit, za…
– Nie – przerwała jej Susannah i znów się zachwiała. Kurczowo chwyciła krawędź recepcyjnej lady. – Idę na górę. – Początkowo miała zamiar wstąpić do hotelowego sklepu i kupić sobie czystą bluzkę, jeśli w ogóle sprzedawali tam bluzki, ale zakupy będą musiały poczekać. Wszystko będzie musiało poczekać.
– Tak jest, sai. – „Proszę pani” znikło, jakby go nigdy nie było.
Żółw działał bezbłędnie. Żółw zacierał granice między światami.
– Nigdy mnie pani nie widziała, dobrze?
– Oczywiście, sai. Czy mam zablokować połączenia telefoniczne?
Mia znów zaczęła hałasować. Susannah nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.
– Nie, proszę tego nie robić. Ktoś ma do mnie dzwonić.
– Skoro tego sobie życzysz, sai! – Wzrok utkwiony w żółwiu. Zawsze, zawsze, utkwiony w żółwiu. Przez cały czas. Nieprzerwanie. – Życzę miłego pobytu w Plaza-Park. Czy mam poprosić służbę, by pomogła pani wnieść torby? Czy ja wyglądam na kogoś, komu trzeba pomóc wnieść trzy głupie torby? – pomyślała Detta. Susannah potrząsnęła przecząco głową.
– Doskonale.
Odchodziła już, lecz następne słowa recepcjonistki sprawiły, że stanęła jak wryta.
– Wkrótce przybędzie Król, który patrzy Okiem. Zaskoczyło ją to, niemal wywołało szok. Czuła, jak na jej ramionach pojawia się gęsia skórka. Ale twarz ślicznej recepcjonistki pozostała spokojna. Czarne oczy wpatrzone w kościanego żółwia. Rozchylone wargi, wilgotne już nie tylko od szminki, lecz także od śliny. Jeśli zostanę tu choć chwilę dłużej, pomyślała Susannah, ślina pocieknie jej po brodzie.7

Gdybyś przeszła wzdłuż niego za Wieżę, stałby się Promieniem Maturina, wielkiego żółwia, na którego skorupie spoczywa świat. Istnieje również sześć głównych demonów, po jednym na każdy Promień. Poniżej jest cały wielki, niewidzialny świat istot wyrzuconych na brzeg, kiedy cofał się Prim. Są mówiące demony, demony domów, nazywane przez niektórych duchami, demony chore, które twórcy maszyn i wierni fałszywego boga zwanego rozumem nazywają zarazami.
Jest wiele pomniejszych demonów, ale tylko sześć głównych. Istnieje jednak dwanaście aspektów tych sześciu… dwunastu Strażników. Albowiem każdy z nich jest jednocześnie mężczyzną i kobietą.8

– Wieje wiatr – powiedział.
– Przewiał świat i pognał dalej – dokończył Roland. – Czy to zamierzałeś powiedzieć?
– Ano. I świat wpadłby w otchłań, gdyby nie wielki żółw. Nie wpadł, bo zatrzymał się na jego skorupie.
– Tak nam mówiono, a my mówimy „dzięki”. Zacznij od homarokoszmarów odgryzających mi palce.
– To-to-tak, tak-da-kalce, pieprzone homary odgryzły mi palce. – I King roześmiał się głośno, radośnie.
– Tak.9

– Oczekuj pieśni Żółwia, ryku Niedźwiedzia.
– Pieśni Żółwia, ryku Niedźwiedzia. Maturin z powieści Patricka O’Briana, Shardik z powieści Richarda Adamsa.
– Oczywiście. Skoro tak twierdzisz.
– Strażnicy Promienia.
– Tak.
– Mojego Promienia.
Roland przyglądał mu się z napięciem.
– Tak twierdzisz?
– Ano.
– Niech więc tak będzie. Kiedy usłyszysz pieśń Żółwia, ryk Niedźwiedzia, zaczniesz pisać.
– Gdy otwieram oczy na twój świat, on mnie widzi. – Chwila milczenia. – To mnie widzi.
– Wiem. Spróbujemy cię wówczas ochronić, tak jak chronimy różę.
Stephen King uśmiechnął się promiennie.
– Kocham różę – powiedział po prostu.
– A widziałeś ją? – spytał Eddie.
– Widziałem. Widziałem w Nowym Jorku. Mały kawałek drogi ulicą od hotelu U.N. Plaza. Kiedyś był tam sklep. Delikatesy. Tom i Jerry. W zaułku. Pozostała po nich pusta działka.
– Będziesz opowiadał tę historię, póki się nie zmęczysz – mówił dalej Roland. – A kiedy nie będziesz już w stanie jej opowiadać, kiedy śpiew Żółwia i ryk Niedźwiedzia słabo zabrzmią ci w uszach, wówczas odpoczniesz. Lecz znów je usłyszysz i…
– Rolandzie?
– Sai King?
– Zrobię, co mówisz. Wsłucham się w pieśń Żółwia i kiedy ją usłyszę, dalej będę opowiadał mą opowieść. Jeśli dożyję. Ale ty też musisz słuchać. Musisz słuchać jej pieśni.10

Podniósł kościanego żółwia do oczu, wskazującym palcem przesunął po przypominającej znak zapytania rysie na skorupie.
– Jaki piękny – westchnął. – To Żółw Maturin. Maturin, prawda?
– Nie wiem – przyznał chłopiec. – Prawdopodobnie. Ona nazywa go sköldpadda. Ten żółw może nam pomóc, ale nie zabije bandytów, którzy tam na nas czekają. – Gestem głowy wskazał Dixie Pig. – Tego tylko my możemy dokonać. Jesteś gotów, Pere?
– Och, tak. – Callahan schował żółwia… sköldpadda… do kieszeni na piersiach. – Będę strzelał, póki nie skończą się kule albo póki nie padnę. Jeśli skończą się kule, a ja będę żył, będę walił kolbą.11

18 listopada 1984
Tej nocy miałem sen, który – jak sądzę – przełamie twórczy kryzys z To! Powiedzmy, że istnieje coś w rodzaju Promienia utrzymującego w miejscu Ziemię (albo nawet wiele różnych Ziem?). I że generator Promienia spoczywa na grzbiecie żółwia? Mógłbym umieścić coś takiego w najważniejszym punkcie książki. Wygląda to na pomysł szaleńca, ale czytałem przecież kiedyś, że w mitologii hinduskiej to wielki żółw niesie nas wszystkich na swej skorupie i że służy on Gan, twórczej sile wszechświata. Pamiętam także taki dowcip: „Pewna starsza pani mówi do wybitnego naukowca:
– Cała ta ewolucja materii jest śmieszna. Przecież wszyscy wiedzą, że to żółw podpiera wszechświat. Na to naukowiec (nie pamiętam jego nazwiska, a bardzo bym chciał) odpowiada:
– To oczywiście możliwe, szanowna pani, ale kto podpiera żółwia?
Kobieta śmieje się kpiąco.
– Och, tak łatwo mnie pan nie zaskoczy. Żółwie… aż do samego dołu”.
Ha! Zastanówcie się nad tym, wy wszyscy racjonaliści. W każdym razie trzymam przy łóżku notes, w którym zapisuję sny i elementy snów, nawet nie do końca się z nich budząc. Nad ranem zapisałem: „Pamiętaj o Żółwiu!”, i jeszcze to: „Spójrzcie na żółwia o ogromnej skorupie! Co na swych plecach całą Ziemię niesie. Choć myśli wolno, lecz zawsze rozważnie i każdego z nas swym umysłem sięgnie”. Nie jest to wielka poezja, przyznaję, ale i tak nieźle jak na faceta, który ocknął się najwyżej w jednej czwartej. Tabby napadła na mnie, ponieważ znów za dużo piję. Chyba ma rację, ale…12

1. ”We’re on the Path of the Bear, Way of the Turtle,” Eddie said absently.
”I don’t know why it would ever matter, since the Tower’s as far as we’re going, but on the other side it’s the Path of the Turtle, Way of the Bear.” And he recited:
”See the TURTLE of enormous girth!
On his shell he holds the earth,
His thought is slow but always kind;
He holds us all within his mind.”
At this point, Rosalita took up the verse
”On his back the truth is carried,
And there are love and duty married.
He loves the earth and loves the sea,
And even loves a child like me. ”
”Not quite the way I learned it in my cradle and taught it to my friends,” Roland said, ”but close enough, by watch and by warrant.”
”The Great Turtle’s name is Maturin,” Jake said, and shrugged. ”If it matters.”


2. In it was a fountain; nearby was a metal sculpture of a turtle, its shell gleaming wetly in the fountain’s spray. She cared nothing for fountains or sculptures, but there was also a bench. WALK had come around again. Trudy tottered across Second Avenue, like a woman of eighty-three instead of thirty-eight, and sat down. She began to take long, slow breaths, and after three minutes or so felt a little better.
Beside the bench was a trash receptacle with KEEP LITTER IN ITS PLACE stenciled on the side. Below this, in pink spray-paint, was an odd little graffito: See the TURTLE of enormous girth. Trudy saw the turtle, but didn’t think much of its girth; the sculpture was quite modest. She saw something else, as well: a copy of the New York Times, rolled up as she always rolled hers, if she wanted to keep it a little longer and happened to have a bag to stow it in. Of course there were probably at least a million copies of that day’s Times floating around Manhattan, but this one was hers.
She knew it even before fishing it out of the litter basket and verifying what she knew by turning to the crossword, which she’d mostly completed over lunch, in her distinctive lilac-colored ink.
She returned it to the litter basket and looked across Second Avenue to the place where her idea of how things worked had changed. Maybe forever.
Took my shoes. Crossed the street and sat here by the turtle and put them on. Kept my bag but dumped the Times. Why’d she want my bag? She didn’t have any shoes of her own to put in it.


3. On the far side was a bench beside a fountain and a metal sculpture. Seeing the turtle comforted Susannah a little; it was as if Roland had left her this sign, what the gunslinger himself would have called a sigul.


4. She reached in and brought out not a stone but a small scrimshaw turtle. Made of ivory, from the look of it. Each detail of the shell was tiny and precisely executed, although it had been marred by one tiny scratch that looked almost like a question-mark. The turtle’s head poked halfway out. Its eyes were tiny black dots of some tarry stuff, and looked incredibly alive. She saw another small imperfection in the turtle’s beak — not a scratch but a crack.
”It’s old,” she whispered aloud. ”So old.”
Yes, Mia whispered back.
Holding it made Susannah feel incredibly good. It made her feel safe, somehow.
See the Turtle, she thought. See the Turtle of enormous girth, on his shell he holds the earth. Was that how it went? She thought it was at least close. And of course that was the Beam they had been following to the Tower. The Bear at one end — Shardik. The Turtle at the other — Maturin.
She looked from the tiny totem she’d found in the lining of the bag to the one beside the fountain. Barring the difference in materials — the one beside her bench was made of dark metal with brighter coppery glints — they were exactly the same, right down to the scratch on the shell and the tiny wedge-shaped break in the beak. For a moment her breath stopped, and her heart seemed to stop, also. She went along from moment to moment through this adventure — sometimes even from day to day — without thinking much but simply driven by events and what Roland insisted was ka. Then something like this would happen, and she would for a moment glimpse a far bigger picture, one that immobilized her with awe and wonder. She sensed forces beyond her ability to comprehend. Some, like the ball in the ghostwood box, were evil. But this . . . this . . .
”Wow,” someone said. Almost sighed.
She looked up and saw a businessman — a very successful one, from the look of his suit — standing there by the bench. He’d been cutting through the park, probably on his way to someplace as important as he was, some sort of meeting or a conference, maybe even at the United Nations, which was close by (unless that had changed, too). Now, however, he had come to a dead stop. His expensive briefcase dangled from his right hand.
His eyes were large and fixed on the turtle in Susannah-Mia’s hand. On his face was a large and rather dopey grin. Put it away!’ Mia cried, alarmed. He’ll steal it! Like to see him try, Detta Walker replied. Her voice was relaxed and rather amused. The sun was out and she — all parts of she — suddenly realized that, all else aside, this day was beautiful. And precious. And gorgeous.
”Precious and beautiful and gorgeous,” said the businessman (or perhaps he was a diplomat), who had forgotten all about his business. Was it the day he was talking about, or the scrimshaw turtle? It’s both, Susannah thought. And suddenly she thought she understood this. Jake would have understood, too — no one better! She laughed. Inside her, Detta and Mia also laughed, Mia a bit against her will. And the businessman or diplomat, he laughed, too.
”Yah, it’s both,” the businessman said. In his faint Scandinavian accent, both came out boad. ”What a lovely thing you have!” Whad a loffly thing! Yes, it was lovely. A lovely little treasure. And once upon a time, not so long ago, Jake Chambers had found something queerly similar. In CalvinTower’s bookshop, Jake had bought a book called Charlie the Choo- Choo, by Beryl Evans. Why? Because it had called to him. Later — shortly before Roland’s ka-tet had come to Calla Bryn Sturgis, in fact — the author’s name had changed to Claudia y Inez Bachman, making her a member of the ever-expanding Ka-Tet of Nineteen. Jake had slipped a key into that book, and Eddie had whittled a double of it in Mid-World. Jake’s version of the key had both fascinated the folks who saw it and made them extremely suggestible. Like Jake’s key, the scrimshaw turtle had its double; she was sitting beside it. The question was if the turtle was like Jake’s key in other ways.
Judging from the fascinated way the Scandinavian businessman was looking at it, Susannah was pretty sure the answer was yes. She thought, Dad-a-chuck, dad-a-churtle, don’t worry, girl, you got the turtle! It was such a silly rhyme she almost laughed out loud. To Mia she said, Let me handle this.
Handle what? I don’t understand —
I know you don’t. So let me handle it. Agreed?
She didn’t wait for Mia’s reply. She turned back to the businessman, smiling brightly, holding the turtle up where he could see it. She floated it from right to left and noted the way his eyes followed it, although his head, with its impressive mane of white hair, never moved.
”What’s your name, sai?” Susannah asked.
”Mathiessen van Wyck,” he said. His eyes rolled slowly in their sockets, watching the turtle. ”I am second assistant to the Swedish Ambassador to the United Nations. My wife has taken a lover. This makes me sad. My bowels are regular once again, the tea the hotel masseuse recommended worked for me, and this makes me happy.” A pause. Then: 'Your skölpadda makes me happy.”


5. ”I have quite an important position,” Mats said. His eyes never left the turtle. ”I am meeting many important peoples. I am going to cocktail parties where good-looking women are wearing 'the little black dress.’ ”
”That must be quite a thrill for you. Mats, I want you to shut your trap and only open it to speak when I ask you a direct question. Will you do that?”
Mats closed his mouth. He even made a comical little zipping gesture across his lips, but his eyes never left the turtle.
”You mentioned a hotel. Do you stay at a hotel?”
”Yah, I am staying at the New York Plaza-Park Hyatt, at the corner of First and Forty-sixth. Soon I am getting the condominium apartment — ”
Mats seemed to realize he was saying too much again and shut his mouth.
Susannah thought furiously, holding the turtle in front of her breasts where her new friend could see it very well.


6. He started away, then paused and looked back at her. Although his cheeks were wet, his expression was pixie-ish, a trifle sly. ”Perhaps I should take it,” he said. ”Perhaps it is mine by right.”
Like to see you try, honky was Detta’s thought, but Susannah — who felt more and more in charge of this wacky triad, at least for the time being — shushed her. ”Why would you say that, my friend? Tell, I beg.”
The sly look remained. Don’t kid a kidder, it said. That was what it looked like to Susannah, anyway. ”Mats, Maturin,” he said. ”Maturin, Mats. You see?”
Susannah did. She started to tell him it was just a coincidence and then thought: Calla, Callahan.
”I see,” she said, ”but the skölpadda isn’t yours. Nor mine, either.”
”Then whose?” Plaintive. Den hoose? it sounded like. And before her conscious mind could stop her (or at least censor her), Susannah spoke the truth her heart and soul knew: ”It belongs to the Tower, sai. The DarkTower. And it’s to there I’ll return it, ka willing.”
”Gods be with you, lady-sai.”
”And you, Mats. Long days and pleasant nights.”
She watched the Swedish diplomat walk away, then looked down at the scrimshaw turtle and said, ”That was pretty amazing, Mats old buddy.”
Mia had no interest in the turtle; she had but a single object. This hotel, she said. Will there be a telephone?


7. ”Why — yes, sai. You use it in the elevator as well as to open your room. Just push it into the slot in the direction the arrows point. Remove it briskly. When the light on the door turns green, you may enter. I have slightly over eight thousand dollars in my cash drawer. I’ll give it all to you for your pretty thing, your turtle, your skölpadda, your tortuga, your kavvit, your — ”
”No,” Susannah said, and staggered again. She clutched the edge of the desk. Her equilibrium was shot. ”I’m going upstairs now.” She’d meant to visit the gift shop first and spend some of Mats’s dough on a clean shirt, if they carried such things, but that would have to wait. Everything would have to wait.
”Yes, sai.” No more ma’am, not now. The turtle was working on her. Sanding away the gap between the worlds.
”You just forget you saw me, all right?”
”Yes, sai. Shall I put a do-not-disturb on the phone?”
Mia clamored. Susannah didn’t even bother paying attention. ”No, don’t do that. I’m expecting a call.”
”As you like, sai.” Eyes on the turtle. Ever on the turtle. ”Enjoy the Plaza-Park. Would you like a bellman to assist you with your bags?”
Look like I need help with these three pukey li’l things? Detta thought, but Susannah only shook her head.
”Very well.”
Susannah started to turn away, but the desk clerk’s next words swung her back in a hurry.
”Soon comes the King, he of the Eye.”
Susannah gaped at the woman, her surprise close to shock. She felt gooseflesh crawling up her arms. The desk clerk’s beautiful face, meanwhile, remained placid. Dark eyes on the scrimshaw turtle. Lips parted, now damp with spittle as well as gloss. If I stay here much longer, Susannah thought, she’ll start to drool.


8. ”There are six Beams, as you did say, but there are twelve Guardians, one for each end of each Beam. This — for we’re still on it — is the Beam of Shardik. Were you to go beyond the Tower, it would become the Beam of Maturin, the great turtle upon whose shell the world rests.
”Similarly, there are but six demon elementals, one for each Beam. Below them is the whole invisible world, those creatures left behind on the beach of existence when the Prim receded. There are speaking demons, demons of house which some call ghosts, ill-sick demons which some — makers of machines and worshippers of the great false god rationality, if it does ya — call disease. Many small demons but only six demon elementals. Yet as there are twelve Guardians for the six Beams, there are twelve demon aspects, for each demon elemental is both male and female.”


9. King smiled a little and made a gentle wissshhhing sound. ”The wind blows,” said he.
”Gan bore the world and moved on,” Roland replied. ”Is that what you mean to say?”
”Aye, and the world would have fallen into the abyss if not for the great turtle. Instead of falling, it landed on his back.”
”So we’re told, and we all say thank ya. Start with the lobstrosities biting off my fingers.”
”Dad-a-jum, dad-ajingers, goddam lobsters bit off your fingers,” King said, and actually laughed.
”Yes.”


10. Roland said, ”Listen for the song of the Turtle, the cry of the Bear.”
”Song of Turtle, cry of Bear. Maturin from the Patrick O’Brian novels. Shardik from the Richard Adams novel.”
”Yes. If you say so.”
”Guardians of the Beam.”
”Yes.”
”Of my Beam.”
Roland looked at him fixedly. ”Do you say so?”
”Yes.”
”Then let it be so. When you hear the song of the Turtle or the cry of the Bear, then you must start again.”
”When I open my eye to your world, he sees me.” A pause. ”It.”
”I know. We’ll try to protect you at those times, just as we intend to protect the rose.”
King smiled. ”I love the rose.”
”Have you seen it?” Eddie asked.
”Indeed I have, in New York. Up the street from the U.N. Plaza Hotel.
It used to be in the deli. Tom and Jerry’s. In the back. Now it’s in the vacant lot where the deli was.”
”You’ll tell our story until you’re tired,” Roland said. ”When you can’t tell any more, when the Turtle’s song and the Bear’s cry grow faint in your ears, then will you rest. And when you can begin again, you will begin again. You — ”
”Roland?”
”Sai King?”
”I’ll do as you say. I’ll listen for the song of the Turtle and each time I hear it, I’ll go on with the tale. If 1 live. But you must listen, too. For her song.”


11. He held the scrimshaw turtle up to his face and ran the pad of his index finger over the question-mark-shaped scratch on its shell. Looked into its wise and peaceful eyes. ”How lovely it is,” he breathed. ”Is it the Turtle Maturin? It is, isn’t it?”
”I don’t know,” Jake said. ”Probably. She calls it the skölpadda, and it may help us, but it can’t kill the harriers that are waiting for us in there.” He nodded toward the Dixie Pig. ”Only we can do that, Pere. Will you?”
”Oh yes,” Callahan said calmly. He put the turtle, the skölpadda, into his breast pocket. ”I’ll shoot until the bullets are gone or I’m dead. If I run out of bullets before they kill me, I’ll club them with the gun-butt.”


12. November 18th, 1984
I had a dream last night that I think breaks the creative logjam on It. Suppose there’s a kind of Beam holding the Earth (or even multiple Earths) in place? And that the Beam’s generator rests on the shell of a turtle? I could make that part of the book’s climax. I know it sounds crazy, but I’m sure I read somewhere that in Hindu mythology there’s a great turtle that bears us all on his shell, and that he serves Gan, the creative overforce. Also, I remember an anecdote where some lady sez to some famous scientist, ”This evolution stuff is ridiculous. Everyone knows that a turtle holds up the universe.” To which the scientist (wish I could remember his name, but I can’t) replies, ”That may be, madam, but what holds up the turtle?” Scornful laugh from the lady, who says, ”Oh, you can’t fool me! It’s turtles all the way down.”
Ha! Take that, ye rational men of science!
Anyway, I keep a blank book by my bed, and have gotten so I write down a lot of dreams and dream elements w/o even fully waking up. This morning I’d written Remember the Turtle! And this: See the TURTLE of enormous girth! On his shell he holds the earth. His thought is slow but always kind; he holds us all within his mind. Not great poetry, I grant you, but not bad for a guy who was three-quarters asleep when he wrote it! Tabby has been on my case about drinking too much again. I suppose she’s right, but . . .


Autor: XYuriTT

Dodaj do zakładek Link.

Możliwość komentowania została wyłączona.