Tytuł: Każde martwe marzenie
Autor(zy): Robert M. Wegner
Rok wydania: 2018
Wydawnictwo: Powergraph
Dlaczego w bazie: Żółwie pojawiają się w tej książce w dwóch wersjach. Wpierw w dwóch fragmentach pojawia się żółw jako formacja wojskowa, mamy opis jej użycia w pierwszym fragmencie, w drugim jest tylko wzmianka. Drugi przypadek to trzeci fragment w którym to żółwie użyte zostają jako porównanie.
Najbliższym z wrzeszczących okazał się jeden z nowych dziesiętników, o imieniu niemożliwym do wymówienia, więc wszyscy nazywali go Pon.
— „Żółw”! Formuj „żółwia”!
Na oczach Luki trzydziestu ludzi wyposażonych w ciężkie pawęże zwarło szyk, tworząc z tarcz ściany i dach formacji obronnej.
— Jak to?! — wrzasnął w ich stronę. Jeszcze trochę, a byliby na murze!
— Rozkaz! Do tyłu! Wszyscy!
Wer-Klytus uniósł wreszcie tarczę nad głowę i wpółpełznąc, znalazł się za żołnierzami. Jego kałkan był zbyt mały, by przydać się w tej formacji, zresztą, szczerze mówiąc, nigdy jej nie lubił. Była za wolna i za łatwa do trafienia. W chwili gdy o tym pomyślał, w drewniany dach nad głowami żołnierzy grzmotnęła belka nabijana żelazem. Pawęże ugięły się, ale wytrzymały. Na razie. Kilku żołnierzy w centrum „żółwia” klęło szpetnie.
Zaraz rzucą kamień młyński i zostanie z nas mokra plama, przemknęło mu przez myśl.
— Cofać się! W szyku! W szyyyku! Równo! — wrzeszczał już razem z Ponem, kuląc się za ostatnim szeregiem pawężników.
Strzały bębniły o tarcze regularnie, jakby strzelający wypuszczali je do rytmu. Na szczęście wszyscy łucznicy próbowali szczęścia z „żółwiem” i żaden nie wziął na cel samotnego żołnierza poza formacją.
Przynajmniej na razie.
— Równo! Trzymać tarcze! Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Oddział złożony z trzydziestu ludzi odstępował powoli od murów miasta, ścigany strzałami i kamieniami. Jeszcze kilka grup wycofywało się w takim szyku, reszta atakujących po prostu uciekała z tarczami uniesionymi w górę, byle dalej, byle szybciej, byle schować się za szańce zapewniające jakie takie bezpieczeństwo.
Te dzieciaki biją się dzielnie, ale dzielnie nie wystarczy, pomyślał dziś po raz kolejny. Większość z oddziału, który zrobi „żółwia”, by wycofać się do swoich, dotrze w bezpieczne miejsce. Z trzydziestki, która rzuci się do ucieczki bezładnie niczym zające, połowa padnie, bo obrońcy naprawdę dobrze szyją z łuków, a jeszcze się taki nie urodził, który by dał radę prześcignąć strzałę. Bajka o zającu i żółwiu, którą Luka pamiętał z dzieciństwa, miała co prawda inną treść, ale chodziło w niej o to samo – czasem powoli znaczy lepiej niż szybko.
Pon uniósł lekko swoją tarczę, spojrzał przez dwa uderzenia serca w stronę murów.
— Uwaga! Przygotować się! Teraz!
Jedna z balist na najbliższej wieży miała ich na wprost swojej szczeliny strzelniczej. Wiedzieli o tym, bo od rana uprzykrzała im życie. I teraz o ścianę tarcz huknęło coś na podobieństwo kowalskiego młota. Ołowiany pocisk wielkości pięści wbił się w drewno, przewracając powstańca, a raczej wpychając go w głąb szyku. Mężczyzna krzyknął i opuścił pawęż. Wciągnęli go do środka, inny natychmiast zatkał dziurę własną tarczą.
— Równo! Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Luka poczuł się tak bardzo bezbronny. Jego okrągły kałkan, dobry dla kawalerzysty, rozpadłby się po takim trafieniu na strzępy. Prawie zaczął żałować, że dołączył do ataku na Pomwe, ale Koło też walczyła, wrzeszcząc, klnąc i posyłając z procy w stronę blanków kamień za kamieniem, więc po prostu nie mógł siedzieć w obozie. Ściągnął opatrunki, wyfasował hełm i najlżejszą tarczę, jaką znalazł, i poszedł jej pilnować. Oczywiście zgubili się w zamęcie bitwy, ale na pewno nic jej się nie stało. Wierzył, że wyczułby, gdyby było inaczej.
„Żółw” cofał się małymi kroczkami, a on z nim, jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć jardów i będą bezpieczni.
Minęli krawędź najbliższego szańca i dopiero wtedy Pon wydał rozkaz:
— Luzuj szyk!
Bo, jak powiadał mój kapitan w czasie każdej musztry, żeby zrobić „żółwia” pod ostrzałem, trzeba mieć jaja jak byk, ale mózg myszki. Dobra robota. Jesteśmy już na pozycjach do jutrzejszego szturmu. Postawiliśmy szańce przed Bramą Czarną i Bramą Niebieską. Ledwo sto kroków od nich. Jutro wchodzimy do miasta.
Przez setki lat wojen z mocą, która odmieniała rzeczywistość, ludzie ci zmieniali się coraz bardziej. Znacznie bardziej niż sui. Korzystając z magii, sprawili, że ich ciała porosły płytami twardymi niczym skorupa żółwia, by ich wojownicy mogli odpierać ataki demonicznych bytów, które przegryzały się przez każdy metal jak kwas przez papier. Nauczyli się filtrować trujące opary i wiele dni obywać bez wody i jedzenia. Ale pod tymi skorupami wciąż pozostawali ludźmi.