Podróże na drugi kraniec świata. Dalsze przygody młodego przyrodnika

Tytuł: Podróże na drugi kraniec świata. Dalsze przygody młodego przyrodnika
Tytuł oryginału: Journeys to the Other Side of the World: further adventures of a young naturalist
Autor(zy): David Attenborough
Tłumaczenie: Adam Tuz
Rok wydania: 2018 (ENG), 2020 (PL)
Wydawnictwo: Two Roads (ENG), Prószyński i S-ka (PL)

Dlaczego w bazie: Dalszy ciąg zapisków autora z jego pierwszych wypraw przyrodniczych. Znaleźliśmy aż dziesięć żółwich fragmentów, z czego jeden całkiem długi. Przytaczamy wszystkie:

Ostatnią wyspą, którą odwiedziliśmy przed powrotem do Suvy, był Koro. Zaraz po przyjeździe na wyspy Fidżi, kiedy ustalaliśmy szczegół naszej podróży po zewnętrznych wyspach, zaplanowaliśmy spędzenie na Koro dwóch tygodni, ponieważ słyszeliśmy, że mieszkańcy wsi Nathamak na północnym wybrzeżu wyspy potrafią na zawołanie wzywać z głębi oceanu świętego żółwia i wielkiego, białego rekina. Takie twierdzenie nie było rzeczą jedyną w swoim rodzaju; podobno ludzie z Samoa, Wysi Gilberta, a w obrębie Fidżi także z wyspy Kandavu też umieją to robić niemniej historia wydawała się nam niezwykła. Nasze opóźnienie w związku z pobytem w Lomalomie oznaczało, że moglibyśmy obecnie spędzić na Koro dwadzieścia cztery godziny, ale bardzo chciałem to zrobić w nadziei, iż nawet w tak krótkim czasie moglibyśmy ujrzeć na własne ocz przyzywanie żółwia.
O zmierzchu następnego wieczoru, w niedzielę, rzuciliśmy kotwicę u wybrzeża w pobliżu Nathamaki i natychmiast zeszliśmy na brzeg, żeby przy kavie przedstawić się wodzowi.
Mbuli oczekiwał nas kilka tygodni temu, gdyż przysłaliśmy z Suvy wiadomość o planowanej wizycie, ale choć zjawiliśmy się tak spóźnieni, sprawiał wrażenie zachwyconego, że nas widzi.
— Na pewno zostaniecie tu co najmniej przez tydzień — rzekł.
— Wielka szkoda, ale nie możemy — odpowiedziałem. — Jutro wieczorem musimy odpłynąć do Suvy, bo mamy rezerwacje na statku, który zawiezie nas na wyspy Tonga.
— Oia-wa — wykrzyknął mbuli. — To źle. Mieliśmy nadzieję, że będziecie u nas gościć przez wiele dni, żebyśmy mogli uczynić wam zaszczyt i pokazać coś niecoś na naszej wyspie. A dziś jest niedziela, więc nie możemy nawet powitać was wielkim przyjęciem i tańcem taralala, bo kościół zabrania tańczyć w niedziele.
Powiódł żałosnym wzrokiem po kręgu osób pijących kavę i przypatrujących się nam dziewczętach oraz chłopcach, zebranych u drzwi mbure.
— Nieważne — rzucił, rozchmurzając się. — Mam pomysł. Będziemy popijać kavę jeszcze przez cztery godziny, a wtedy będzie już poniedziałek, przyjdą wszystkie dziewczęta i będziemy tańczyć aż do wschodu słońca.
Ze znacznym żalem musieliśmy odrzucić tak pomysłową propozycję, ale obiecaliśmy wrócić wcześnie następnego ranka z kamerami, żeby sfilmować ceremonię przyzywania żółwia.
Następny dzień od świtu zaczął się brzydką pogodą. Niebo zapełniło się wiszącymi nisko, mglistymi chmurami ciągnącymi się nieprzerwanie aż po horyzont, a przez poszarzałe wody laguny przeciągały fale deszczu. Zapakowaliśmy sprzęt w nieprzemakalne osłony i zabraliśmy na brzeg w nadziei, że później w ciągu dnia warunki może się poprawią.
Naczelnik wioski, który miał przeprowadzić rytuał, czekał na nas w swoim mbure, wyglądając olśniewająco w ceremonialnym kilcie z liści pandana i szarfach z tkaniny z włókien z kory.
Mimo że padał deszcz, naczelnik chciał wyjść i przyzywać żółwie. Wyjaśniłem, że pogoda jest zbyt zła na filmowanie. Wyglądał na niezmiernie rozczarowanego, więc zaproponowałem, żeby zaprowadził nas na miejsce ceremonii, żebyśmy mogli zdecydować, gdzie ustawić kamery na wypadek, gdyby w ciągu dnia przestało padać. Zgodził się i razem wyszliśmy z domu w mżący deszcz. Naczelnik prowadził nas wzdłuż plaży, a następnie biegnącą stromo ku górze błotnistą ścieżką.
W marszu rozmawialiśmy, ponieważ naczelnik służył w wojsku i znakomicie mówił po angielsku.
— Myślę, że tak czy inaczej przywołam żółwie — rzekł do mnie swobodnym tonem.
— Proszę się nie trudzić — odparłem. — Chcę tylko rzucić okiem na to miejsce.
Mój rozmówca zrobił kilka dalszych kroków.
— Równie dobrze mógłbym je przywołać — powiedział.
— Wolałbym, żeby pan tego nie robił. To byłoby irytujące, gdyby przypłynęły, a my nie moglibyśmy ich sfilmować.
Naczelnik brnął dalej pod górę zboczem wzgórza.
— Cóż, ale mógłbym mimo wszystko je przywołać.
— Niech pan tego nie robi ze względu na nas — prosiłem. — Gdyby tego ranka przypłynęły, mogłyby już nie zawracać sobie głowy powrotem dziś po południu.
Naczelnik się roześmiał.
— Zawsze przypływają — odpowiedział.
Do tego czasu szliśmy już wzdłuż krawędzi wysokiego klifu. Deszcz na moment ustał i na powierzchni morza w dole połyskiwał mdły snop słonecznego światła. Nagle naczelnik wybiegł w przód, stanął nad urwiskiem i zaczął _piewać na całe gardło:
Tui Naikasi, Tui Naikasi
Boże Nathamaki,
Który żyjesz u wybrzeży naszej pięknej wyspy,
Który zjawiasz się na wezwanie ludzi z Nathamaki,
Wypłyń na powierzchnię, wypłyń, wypłyń, wypłyń.
Patrzyliśmy w dół na morze falujące sto pięćdziesiąt metrów pod nami. Nie było słychać żadnego dźwięku oprócz szumu drzew w podmuchach wiatru i odległego plusku fal łamiących się na brzegu daleko pod nami.
Tui Naikasi, wypłyń, wypłyń, wypłyń.
Wtem ujrzałem mały, czerwonawy dysk z płetwami, który wychynął ponad powierzchnię morza.
— Patrz — zawołałem z podnieceniem do Geoffa, wskazując palcem. — Tam jest.
Kiedy wypowiedziałem te słowa, żółw zanurkował i zniknął.
— Nie wolno wskazywać — rzekł naczelnik z dezaprobatą. — To tambu. Jeśli się to zrobi, żółw natychmiast zniknie.
Zawołał ponownie. Czekaliśmy, przepatrując morze. Wtem żółw ponownie wypłynął na powierzchnię. Pozostawał widoczny mniej więcej przez pół godziny, następnie zagarnął wodę przednimi płetwami, zanurkował i zniknął. W ciągu następnego kwadransa osiem razy ujrzeliśmy żółwia wypływającego na powierzchnię. Wydawało mi się, że w leżącej w dole zatoce znajdują się co najmniej trzy osobniki różnej wielkości.
Kiedy wróciliśmy do wioski, zastanawiałem się nad tym, co widzieliśmy. Czy było to aż tak niezwykłe? Jeśli zatoka była akwenem szczególnie atrakcyjnym dla żółwi i zawsze pewna ich liczba pływała w jej wodach, powinniśmy byli i tak je dostrzec, jako że gady muszą wypływać na powierzchnię, by zaczerpnąć oddechu. To by wyjaśniało przyczynę, dla której naczelnik tak chciał je przywołać, gdyż umniejszałoby to wrażenie cudu — mówiąc najłagodniej — gdyby żółwie wypłynęły, mimo że nikt nie wyrzekł nawet jednego słowa.
We wsi mbuli podjął nas wspaniałym obiadem składającym się z kurczaka na zimno, bulw kolokazji jadalnej oraz batatów. Kiedy jedliśmy, siedząc po turecku na pokrytej matami podłodze, wódz opowiedział nam legendę związaną z przywoływaniem żółwi.
Przed wieloma laty, kiedy wyspy Fidżi były jeszcze niezamieszkane, przypłynęli trzej bracia z rodzinami, żeglujący między wyspami w swoich kanu. Kiedy mijali wysepkę Mbau, najmłodszy brat powiedział: Podoba mi się to miejsce. Zamieszkam tam. Zatem wysadzili go wraz z rodziną na brzeg, a dwaj pozostali bracia kontynuowali podróż na wschód, aż dopłynęli do Koro. To piękna wyspa, rzekł Tui Naikasi, najstarszy z braci. Tu będzie mój dom. I wysiadł z łodzi na brzeg razem z rodziną. Ostatni z bra-ci żeglował dalej, aż dotarł do wyspy Taveuni i tam się osiedlił.
Ostatecznie los pobłogosławił Tui Naikasiego licznymi dziećmi i wnukami, a gdy miał on już umierać, wezwał rodzinę i rzekł: Teraz muszę was opuścić; lecz jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w kłopocie, wyjdźcie na klif nad plażą, na której pierwszy raz wylądowałem, zawołajcie do mnie, a ja zjawię się w morzu, żeby wam okazać, że nadal nad wami czuwam. Po czym Tui Naikasi umarł, a jego dusza wcieliła się w żółwia. Jego żona zmarła wkrótce potem, a jej dusza przybrała postać białego rekina.
Od tamtego czasu ludzie z Nathamaki przed wyruszeniem w długą podróż, a wojownicy ze wsi przed wyprawą wojenną zbierali się na klifie, żeby ucztować i tańczyć, a wreszcie przyzywać swoich przodków pod postaciami żółwia i rekina, by dali im odwagę przed czekającymi ich próbami.
Spytałem ogromnego mężczyznę, siedzącego obok mnie i pochłaniającego obfite porcje batatów, czy wierzy w tę historię. Zachichotał i potrząsnął przecząco głową.
— Czy często jadacie żółwie mięso? — spytałem, wiedząc, że w większości regionów Fidżi jest ono wysoko cenione jako przysmak.
— Nigdy — odparł. — Dla nas to tambu.
Następnie opowiedział mi o osobliwym zdarzeniu, które miało miejsce zaledwie kilka miesięcy temu. Grupa kobiet ze wsi łowiła w lagunie ryby i przypadkowo złapała w sieci żółwia. Wciągnęły go do kanu, żeby go z nich wyplątać, lecz zanim zdążyły to zrobić, zjawił się ogromny biały rekin i je zaatakował. Kobiety próbowały odpędzić go wiosłami, ale rekin nie dał się odstraszyć i ciągle rzucał się na kanu, aż się przestraszyły, że wywróci łódź do góry dnem. Złapałyśmy Tui Naikasiego, rzekła jedna z kobiet, a rekin, jego żona, nie odpłynie, zanim go nie uwolnimy. Jak najszybciej wyswobodziły żółwia ze zwojów sieci i wrzuciły z powrotem do wody. Żółw natychmiast zanurkował i zniknął, a rekin podążył za nim.
Do czasu zakończenia posiłku pogoda znacznie się poprawiła, postanowiliśmy zatem podjąć próbę sfilmowania ceremonii. Na podstawie tego, co widzieliśmy rano, uznaliśmy, że niezmiernie trudno będzie uzyskać ze szczytu klifu film wyraźnie ukazujący żółwia, więc opłynęliśmy zatokę łodzią i wylądowaliśmy na olbrzymim, czworokątnym, kamiennym bloku, leżącym w wodzie blisko klifu, który — jak nam powiedział wódz — był domem Tui Naikasiego. Po dziesięciu minutach drobna sylwetka naczelnika wioski pojawiła się na szczycie klifu. Pomachał do nas, wspiął się na wysoki man-gowiec i zaczął wołać:
— Tui Naikasi, Tui Naikasi. Wypłyń na powierzchnię. Wypłyń, wypłyń.
— Jeśli żółw przypłynie — szepnął do mnie Geoff — nie podniecaj się, na miłość boską, i nie wskazuj go palcem. Tylko daj mi go sfilmować, zanim zniknie.
— Tui Naikasi. Vunde, vunde, vunde — wołał naczelnik.
Lustrowałem powierzchnię morza przez lornetkę.
— Jest — stwierdził Manu, krzyżując zdecydowanym gestem ramiona na piersi. — Około dwudziestu jardów stąd, trochę w lewo.
— Gdzie? — zapytał udręczonym szeptem Geoff. Pokusa wskazania była niemal nieodparta, wyraźnie widziałem bowiem zwierzę wysuwające łeb z wody, by zaczerpnąć haust powietrza. Wtedy terkot kamery dał mi znać, że Geoff również je zobaczył. Żółw pozostał tam prawie minutę, leniwie unosząc się na wodzie. Następnie woda zawirowała, a żółw zniknął.
— Okay? — wrzasnął naczelnik.
— Vinaka, vinaka — wrzasnęliśmy w odpowiedzi.
— Wołam znowu — krzyknął.
Po pięciu minutach żółw zjawił się ponownie, tak blisko nas, że słyszałem jego wdech, gdy wychynął na powierzchnię. Kiedy mu się przyglądałem, Manu pociągnął mnie za rękaw.
— Spójrz tam — powiedział cicho, wskazując ruchem głowy miejsce w morzu blisko nas. Zaledwie około trzech metrów od głazu, na którym staliśmy, płynął wyraźnie widoczny w przejrzystej wodzie olbrzymi rekin, tnąc powierzchnię morza trójkątną płetwą grzbietową. Geoff szybko obrócił kamerę i sfilmował rybę opływającą głaz. Minęła nas trzy razy. Następnie potężnymi uderzeniami długiego ogona zwiększyła prędkość i odpłynęła ku środkowi zatoki, gdzie ostatnio dostrzegliśmy żółwia. Chociaż już nie widzieliśmy tułowia rekina, mogliśmy śledzić jego kurs według ruchu płetwy grzbietowej. Wreszcie i ona pogrążyła się w wodzie.
Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Można by było wytresować do przypływania na wezwanie zarówno rekina, jak i żółwia, ale w tym celu trzeba by było nagradzać zwierzęta pokarmem, a jestem pewien, że tego ludzie z Nathamaki nie robili. Czy był to zatem tylko zbieg okoliczności, że zarówno rekin, jak i żółw zjawiały się na wołanie naczelnika? Żeby udzielić na to pytanie stosownej odpowiedzi, musielibyśmy czekać w milczeniu na szczycie klifu codziennie, może przez tydzień, i starannie notować częstość pojawiania się w błękitnych wodach zatoki rekinów oraz żółwi wynurzających się, by zaczerpnąć powietrza. Z tego powodu rzeczywiście bardzo żałowałem, że tego wieczoru musimy opuścić wyspę.

Tu’i Malila był żółwiem lądowym i podobno najstarszym żyjącym zwierzęciem na świecie. Według tradycji tego osobnika oraz samicę otrzymał w darze od kapitana Cooka w roku 1773 lub 1777 tongijski wódz Sioeli Pangia. Później wódz podarował zwierzęta córce Tu’i Tonga’. Po sześćdziesięciu latach samica padła, a Tu’i Malila zamieszkał w wiosce Malila, od której pochodziło jego imię. W końcu żółw został sprowadzony do Nuku’alofa. Jeśli ta historia była prawdziwa, żółw musiał mieć co najmniej sto osiemdziesiąt trzy lata, czyli więcej niż inny słynny żółw sprowadzony w 1766 roku z Seszeli na wyspę Mauritius, gdzie dożył aż do 1918 roku, kiedy spadł ze stanowiska dział nadbrzeżnych. Niestety, Cook nie wspomniał w swoich dziennikach o złożeniu takiego daru, a nawet gdyby rzeczywiście podarował żółwia, nie sposób dowieść, że Tu’i Malila jest tym właśnie zwierzęciem. Możliwe, że został przywieziony na wyspy Tonga później przez jakiś inny statek, gdyż statki często przewoziły żółwie jako gotowe i dogodne źródło świeżego mięsa.
Bez względu na to, jak się sprawy miały, Tu’i Malila był obecnie niezmiernie stary. Jego skorupa była poobijana i powgniatana wskutek serii wypadków, których doznał w ciągu długiego życia — nadepnął na niego koń, ogarnął go pożar buszu i prawie zmiażdżyła go płonąca kłoda, a od wielu lat był całkowicie, ślepy. Utrata wzroku uniemożliwiała mu samodzielne szukanie pokarmu, więc ktoś z pałacu codziennie przynosił mu dojrzałe papaje i gotowane bulwy manioku. Sporą część pracy w pałacowych ogrodach wykonywali więźniowie, a to konkretne zadanie wypełniał rosły i niezmiernie życzliwy morderca.

Pająki przybrały gałęzie niskich, ciernistych krzewów sieciami, na których dolnych krawędziach jakimś cudownym sposobem zawiesiły puste muszle ślimaków, służące jako obciążniki i utrzymujące jedwabiste nitki sieci w stanie naprężenia. Pod jednym z krzaków znaleźliśmy ładnego żółwia, długiego prawie na sześćdziesiąt centymetrów, o kopulastej, czekoladowobrązowej skorupie usianej promienistymi, żółtymi liniami. Jak wiedzieliśmy. wiele plemion otacza te stworzenia czcią. Jeśli człowiek napotka żółwia. kładzie mu na skorupie jakąś skromną ofiarę i idzie dalej swoją drogą. uważa bowiem takie zdarzenie za dobry omen. Jednak spotkanie go nie wpłynęło jakoś szczególnie korzystnie na nasze szczęście, bo przywlekliśmy się z powrotem do obozu zgrzani, wyprażeni słońcem i z pustymi rękami.

Przeciskaliśmy się między skałami, penetrując przy świetle latarek wnętrze jaskiń i wspinając się na klify, żeby rzucić okiem na małe grupy malowideł w wysoko położonych zakamarkach. Znaleźliśmy obrazy waranów, krokodyli, żółwi i kangurów oraz dużego, zgrabnie przedstawionego delfina. Niektóre zostały namalowane w tych częściach klifu, które nawet przy znanej zwinności Aborygenów wydawały się prawie niedostępne.

Tylną ścianę owej naturalnej, otwartej sali pokrywał wspaniały fryz przedstawiający czerwone ryby barramundi. Każdy z tych potworów, namalowanych z łbami pochylonymi ku dołowi, mierzył od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu centymetrów. Podobnie jak oglądane przez nas na Nourlangie Rock, były przedstawione w stylu rentgenogramu, lecz ze staranniejszym zobrazowaniem szczegółów. Kręgosłup, promieniste struktury płetwy ogonowej, płaty wątroby, pasma mięśni wzdłuż grzbietu, gardziel i jelito — to wszystko było odzwierciedlone. Pomiędzy tymi majestatycznymi rybami widniały żółwie o wężowych szyjach, kangury, warany, emu oraz geometryczne wzory. Deseń rozciągał się na długość piętnastu metrów pasmem wysokim na sto osiemdziesiąt centymetrów, namalowanym tak gęsto i w tak wielkiej liczbie obrazów, że łby i ogony poprzednich malowideł wystawały spod późniejszych Z podnieceniem badaliśmy jaskinię, wołając do siebie, gdy znajdowaliśmy coś nowego, inny rodzaj zwierzęcia albo szczególnie wspaniały przykład.

W każdym razie niektóre obrazy muszą sobie liczyć ponad półtora wieku, gdyż Matthew Flinders doniósł o znalezieniu podczas swojej wyprawy badawczej w 1803 roku rysunków żółwi i ryb na Chasm w zatoce Karpentaria.

Pod względem tematyki europejskie malowidła wydają się dość odmienne, przedstawiają bowiem dzikie woły, bizony, jelenie, mamuty i nosorożce. Jednak te stworzenia łączy podobieństwo z rybami barramundi, żółwiami i kangurami w jednej ważnej kwestii — do obu grup należą zwierzęta, na które polowano dla zdobycia żywności.

Byli to członkowie plemienia Gunavidji, którzy rzadko oddalają się od morza. Mężczyźni umieli budować żaglowe czółna, z których polowali na żółwie i łowili bammundi, a kobiety codziennie podczas odpływu szukały na skraju raf skorupiaków i krabów.

Magani powoli i starannie malował kangury, ludzi, ryby i żółwie. Wzory były stylizowane i proste. Przy żadnym z nich nie usiłował przedstawić dokładnego wyglądu zwierzęcia. Było to zbędne, każdy bowiem wiedział, jak wygląda kangur lub człowiek.

Co do jednej rzeczy nie można mieć większych wątpliwości — Europejczycy z epoki kamienia i dawni australijscy Aborygeni dzielili niegdyś podobny poziom zaawansowania technologicznego. Oba ludy zaliczały się do wędrownych myśliwych — jeden tropił kangury i żółwie, a drugi dzikie bawoły i mamuty. Żaden z nich nie posiadł jeszcze sekretów udomawiania zwierząt i uprawiania roślin, które umożliwiłyby im prowadzenie życia osiadłego w jednym miejscu. Być może to podobieństwo trybów życia dało początek analogicznym wierzeniom religijnym i wyjaśnia zbieżności widoczne w malarstwie obu ludów.

Autor: XYuriTT

Dodaj do zakładek Link.

Możliwość komentowania została wyłączona.