Grona gniewu

Tytuł: Grona gniewu
Tytuł angielski: The Grapes of Wrath
Autor(zy): John Steinbeck
Rok wydania: 1939 (org) 1956 (PL)
Tłumaczenie: Alfred Liebfeld
Wydawnictwo: Viking Press (EN) Państwowy Instytut Wydawniczy (pl)

Dlaczego w bazie: Grona gniewu to klasyczna książka Johna Steinbecka, w Ameryce uznawana za jedno z istotnych dzieł narodowych. Na marginesie głównej historii, na początku pewną rolę odgrywa przypadkowy żółw. Przytaczamy osiem fragmentów, w tym parę dłuższych, stanowią one wszystkie żółwie elementy książki.

Pierwszy cytat jest spory i bardzo żółwi:

Słońce kładło ciepłe blaski na trawie, a w jej cieniu roiły się owady: mrówki i czyhające na nie mrówkolwy koniki polne, raz po raz wyskakujące w górę i błyskające na sekundę żółtymi skrzydełkami, stonogi, podobne do miniaturowych pancerników, przebierające niezmordowanie niezliczonymi, słabymi nóżkami. Wyżej, brzegiem drogi, pełznął żółw zbaczając od czasu do czasu bez przyczyny i ciągnąc po trawie swą wypukłą skorupę. Jego twarde łapki o żółtych pazurkach przedzierały się powoli przez roślinny gąszcz, nie tyle posuwając się, co dźwigając z trudem i wlokąc za sobą pancerz. Kulki łopianu ześlizgiwały się z jego grzbietu, puszki ostu spadały nań i staczały się na ziemię. Zrogowaciały pyszczek, podobny do dzioba, był półotwarty, a srogie, zabawne oczka pod brwiami w kształcie paznokci patrzyły prosto przed siebie.
Przedzierał się przez trawę zostawiając za sobą wygnieciony ślad, aż wyrosło przed nim wzgórze – skarpa szosy.Zatrzymał się na chwilę z podniesioną głową. Mrugał i mierzył wzrokiem przeszkodę. Wreszcie zaczął się wspinać na wzniesienie. Przednie, zbrojne w pazurki łapki wysunęły się do przodu, ale nie znalazły oparcia. Tylne popychały naprzód krótkimi wierzgnięciami skorupę, która ocierała się z chrzęstem o trawę i żwir. Im bardziej stroma stawała się pochyłość, tym zapamiętalsze były wysiłki żółwia. Wspinając się w górę napięte łapki ześlizgiwały się pod ciężarem skorupy,zrogowaciały łebek wysuwał się tak daleko, na ile mogła wyciągnąć się szyja.
Wreszcie żółw wczołgał się na skarpę, lecz nagle szlak marszu przeciął mu twardy brzeg szosy, wysoki na cztery cale. Tylne łapki działając samorzutnie, popchnęły skorupę ku asfaltowej ściance. Główka podniosła się i zajrzała ponad nią na rozległą, gładką równinę. Teraz przednie łapki, uczepione brzegu szosy, napięły się i dźwignęły, skorupa podniosła się wolno i przód jej spoczął na asfalcie. Przez chwilę żółw odpoczywał. Czerwona mrówka wbiegła mu pod pancerz na miękką skórę i raptem głowa i łapki cofnęły się pod skorupę, a opancerzony ogon podkulił się ukośnym ruchem. Mrówka została zmiażdżona pomiędzy tułowiem a łapkami. Wraz z przednią nóżką dostał się pod pancerz kłos dzikiego owsa.
Przez dłuższą chwilę żółw leżał nieruchomo. Potem wysunęła się szyja, starcze, śmieszne, posępne oczka rozejrzały się wokoło, łapki i ogon ukazały się znowu spod skorupy. Tylne nóżki wróciły do pracy natężając się jak nogi słonia, skorupa nachyliła się pod takim kątem, że przednie łapki nie mogły dosięgnąć asfaltowej płaszczyzny.
Lecz tylne coraz wyżej dźwigały pancerz, aż wreszcie równowaga została osiągnięta, przód ciała żółwia opadł, przednie łapki zazgrzytały po asfalcie i zwierzątko znalazło się na szosie. Kłos dzikiego owsa owinął mu się jednak wokół przednich łapek.
Teraz wędrówka była łatwa, pracowały wszystkie cztery nóżki i skorupa sunęła szosą kołysząc się z boku na bok. Nadjechała limuzyna kierowana przez kobietę w średnim wieku. Dostrzegła ona żółwia i skręciła gwałtownie ze środka szosy w prawo, aż przenikliwie zapiszczały opony i wzniósł się tuman kurzu. Dwa koła zawisły na chwilę w powietrzu i opadły znów na ziemię. Samochód wśliznął się z powrotem na drogę pojechał dalej, ale już mniej szybko. Żółw schował się na chwilę gwałtownie pod pancerz, teraz jednak znowu pośpieszał naprzód, bo parzyła go rozgrzana szosa.
Nadjechała nieduża ciężarówka i gdy już była blisko, kierowca dojrzał żółwia i zboczył, by go potrącić. Przednie koło uderzyło w brzeg skorupy, szturchnęło zwierzątko jak pchełkę w dziecinnej grze, obróciło niby monetę i strąciło z jezdni.
Ciężarówka powróciła na swoją trasę po prawej stronie drogi. Przez czas dłuższy żółw leżał na grzbiecie wyprężony w swej skorupie. W końcu jednak począł przebierać łapkami w powietrzu szukając oparcia, by się obrócić. Przednią łapką uczepił się grudki kwarcu i oto z wolna skorupa odwróciła się dźwigając grzbiet do góry. Wypadł z niej kłos dzikiego owsa i trzy ziarnka niby ostrza włóczni utkwiły w ziemi. Gdy zaś żółw poczołgał się w dół skarpy, skorupa jego przykryła ziarenka ziemią. Żółw wszedł na piaszczystą ścieżkę posuwając się naprzód urywanymi ruchami i rysując w piasku swoją skorupą falistą, płytką bruzdę. Starcze, śmieszne oczka patrzyły przed siebie, zrogowaciały pyszczek był z lekka rozchylony. Żółte pazurki ślizgały się nieco w pyle.1

Kolejny wybrany fragment jest krótszy, stanowi w pewnym sensie kontynuację poprzedniego.

Joad brnął naprzód, wlokąc za sobą obłok kurzu. Parę kroków dalej dostrzegł wypukłą skorupę żółwia, który pełzł wolno w pyle przebierając sztywnymi łapkami.
Joad przystanął, by mu się przyjrzeć, i jego cień padł na żółwia. Momentalnie głowa i łapki schowały się, a krótki, gruby ogon zwinął się bokiem pod skorupę. Joad podniósł żółwia i odwrócił. Grzbiet jego był brązowoszary, barwy piasku, lecz czysta i gładka od spodu skorupa miała odcień żółtokremowy. Joad podrzucił wyżej zawiniątko pod pachę, pogłaskał palcem gładkie podbrzusze i nacisnął je. Było miększe od grzbietu. Żółw wysunął twardą, starczą głowę, usiłując dojrzeć uciskający go palec, i wierzgał rozpaczliwie nóżkami. Zmoczył rękę Joada szamocąc się bezskutecznie w powietrzu. Joad odwrócił go grzbietem do góry i zawinął wraz z butami w marynarkę. Czuł, jak pod pachą żółw rzuca się, szarpie i szamocze. Ruszył teraz szybciej naprzód, powłócząc nieco nogami w miałkim pyle.2

Pomniejsza wzmianka.

Joad pogrzebał w zawiniątku i namacawszy kieszeń wydobył półlitrówkę. Żółw poruszył łapką, ale został zawinięty jeszcze szczelniej. Joad odkręcił zakrętkę i wręczył butelkę Casy’emu.3

Ten cytat to jeden z bardziej ikonicznych elementów książki, jeśli chodzi o jej żółwiowatą część oczywiście:

Żółw rzucał się w zawiniątku. Casy spojrzał na ruszający się pakunek.
– Co tam macie, kurczaka? Udusi się.
Joad zwinął marynarkę jeszcze szczelniej.
– To żółw. Znalazłem go na drodze. Stary cwaniak. Pomyślałem, że zabiorę go dla młodszego brata. Dzieci lubią żółwie.
Pastor pokiwał z wolna głową.
– Każde dziecko dostaje żółwia przy tej czy innej okazji. Żadne jednak nie potrafi go zatrzymać. Starają się o to na wszystkie sposoby, ale pewnego dnia żółw odchodzi nie wiadomo dokąd. Tak jak ja. Nie wystarczyło mi czytać starą, poczciwą Ewangelię, co leżała pod ręką. Musiałem grzebać w niej i zastanawiać się nad każdym słowem, aż podarłem ją w strzępy. Spływa na mnie czasem jakieś natchnienie, ale nie mam już co głosić. Czuję powołanie do tego, by ludzi prowadzić, a nie mam ich dokąd wieść.4

Dwa kolejne fragmenty bez zmian, są żółwie, choć mniej istotne:

Joad spojrzał w stronę zwiniętej marynarki i zobaczył żółwia, który wydostał się z zawiniątka i podążał śpiesznie w tym samym kierunku, w którym czołgał się wtedy, gdy go znalazł. Joad przyglądał mu się przez chwilę, a potem wstał z wolna, schwycił go i ponownie zawinął w marynarkę.
– Nie mam żadnego prezentu dla dzieciaków – wyjaśnił. – Nic prócz tego starego żółwia.5

Casy zaśmiał się cicho:
– Bywa i tak, że człowiekowi czegoś brak, gdy tartak stanie.
Żółtawe, przyćmione kurzem popołudniowe słońce kładło na ziemię złociste blaski. Łodygi kukurydzy wydawały się też pozłocone. Kilka jaskółek śmignęło w powietrzu w drodze ku sadzawce. Żółw owinięty w marynarkę Joada podjął na nowo walkę o wolność. Joad zgiął daszek swej czapki nadając mu teraz wydłużony kształt sterczącego wroniego dzioba.
– Myślę, że trzeba będzie szybciej wyciągać nogi – powiedział. – Nie lubię iść pod słońce, ale teraz jakoś da się radę.
Casy podniósł się.
– Starego Toma nie widziałem już chyba od wieków – powiedział. – I tak chciałem go dawno odwiedzić. Długi czas przychodziłem do was ze słowem bożym, ale nigdy nie brałem za to nic prócz łyżki strawy.
– Chodźmy – przynaglał Joad. – Ojciec będzie wam rad. Zawsze żartował, że jak na pastora macie za długi nochal.
Podniósł z ziemi zawiniątko owijając ciasno marynarką buty i żółwia. 6

Kolejny cytat jest dosyć ciekawy i refleksyjny, jes też ostatnim dotyczącym tego konkretnego żółwia.

– O, do diabła! Zapomniałem na śmierć o żółwiu. Nie mam zamiaru taszczyć go wiecznie z sobą.
Odwinął żółwia i wepchnął pod dom. Ale po chwili żółw wylazł stamtąd i ruszył na południowy zachód, w tym samym kierunku, co przedtem. Kot skoczył ku niemu, rzucił się na wysunięty łebek i zaatakował poruszające się nóżki. Stara, uparta, śmieszna główka znikła w jednej chwili pod skorupą, a za nią gruby ogon. Gdy kot zmęczony czatowaniem oddalił się, żółw ruszył znowu w kierunku południowozachodnim.
Młody Tom Joad i pastor patrzyli, jak posuwa się przebierając łapkami i dźwigając ciężki, wypukły pancerz. Przez pewien czas kot skradał się za nim, ale niebawem wygiął grzbiet w napięty łuk, ziewnął i wrócił ukradkiem do siedzących mężczyzn.
– Dokąd on tak, do diabła, lezie, jak myślicie? – zastanawiał się Joad. – Sporo żółwi widziałem w życiu i zawsze dokądś wędrowały. Wygląda na to, że chcą koniecznie gdzieś dojść.7

Później w książce jest jeszcze jedna, neutralna wzmianka o żółwiach.

Droga Joadów i Wilsonów wiodła przez Panhandle, szary, falisty kraj, pobrużdżony i pocięty śladami dawnych powodzi. Jechali przez Teksas uchodząc z Oklahomy. W kurzu pełzły wolno żółwie, słońce raziło swymi promieniami ziemię, która wieczorem, gdy niebo stygło z żaru, dyszała upałem.8


1. The sun lay on the grass and warmed it, and in the shade under the grass the insects moved, ants and ant lions to set traps for them, grasshoppers to jump into the air and flick their yellow wings for a second, sow bugs like little armadillos, plodding restlessly on many tender feet. And over the grass at the roadside a land turtle crawled, turning aside for nothing, dragging his high-domed shell over the grass: His hard legs and yellow-nailed feet threshed slowly through the grass, not really walking, but boosting and dragging his shell along. The barley beards slid off his shell, and the clover burrs fell on him and rolled to the ground. His horny beak was partly open, and his fierce, humorous eyes, under brows like fingernails, stared straight ahead. He came over the grass leaving a beaten trail behind him, and the hill, which was the highway embankment, reared up ahead of him. For a moment he stopped, his head held high. He blinked and looked up and down. At last he started to climb the embankment. Front clawed feet reached forward but did not touch. The hind feet kicked his shell along, and it scraped on the grass, and on the gravel. As the embankment grew steeper and steeper, the more frantic were the efforts of the land turtle. Pushing hind legs strained and slipped, boosting the shell along, and the horny head protruded as far as the neck could stretch. Little by little the shell slid up the embankment until at last a parapet cut straight across its line of march, the shoulder of the road, a concrete wall four inches high. As though they worked independently the hind legs pushed the shell against the wall. The head upraised and peered over the wall to the broad smooth plain of cement. Now the hands, braced on top of the wall, strained and lifted, and the shell came slowly up and rested its front end on the wall. For a moment the turtle rested. A red ant ran into the shell, into the soft skin inside the shell, and suddenly head and legs snapped in, and the armored tail clamped in sideways. The red ant was crushed between body and legs. And one head of wild oats was clamped into the shell by a front leg. For a long moment the turtle lay still, and then the neck crept out and the old humorous frowning eyes looked about and the legs and tail came out. The back legs went to work, straining like elephant legs, and the shell tipped to an angle so that the front legs could not reach the level cement plain. But higher and higher the hind legs boosted it, until at last the center of balance was reached, the front tipped down, the front legs scratched at the pavement, and it was up. But the head of wild oats was held by its stem around the front legs.
Now the going was easy, and all the legs worked, and the shell boosted along, waggling from side to side. A sedan driven by a forty-year-old woman approached. She saw the turtle and swung to the right, off the highway, the wheels screamed and a cloud of dust boiled up. Two wheels lifted for a moment and then settled. The car skidded back onto the road, and went on, but more slowly. The turtle had jerked into its shell, but now it hurried on, for the highway was burning hot.
And now a light truck approached, and as it came near, the driver saw the turtle and swerved to hit it. His front wheel struck the edge of the shell, flipped the turtle like a tiddly-wink, spun it like a coin, and rolled it off the highway. The truck went back to its course along the right side. Lying on its back, the turtle was tight in its shell for a
long time. But at last its legs waved in the air, reaching for something to pull it over. Its front foot caught a piece of quartz and little by little the shell pulled over and flopped upright. The wild oat head fell out and three of the spearhead seeds stuck in the ground. And as the turtle crawled on down the embankment, its shell dragged dirt over the seeds. The turtle entered a dust road and jerked itself along, drawing a wavy shallow trench in the dust with its shell. The old humorous eyes looked ahead, and the horny beak opened a little. His yellow toe nails slipped a fraction in the dust.


2. Joad plodded along, dragging his cloud of dust behind him. A little bit ahead he saw the high-domed shell of a land turtle, crawling slowly along through the dust, its legs working stiffly and jerkily. Joad stopped to watch it, and his shadow fell on the turtle. Instantly head and legs were withdrawn and the short thick tail clamped sideways into the shell. Joad picked it up and turned it over. The back was brown-gray, like the dust, but the underside of the shell was creamy yellow, clean and smooth. Joad shifted his bundle high under his arm and stroked the smooth undershell with his finger, and he pressed it. It was softer than the back. The hard old head came out and tried to look at the pressing finger, and the legs waved wildly. The turtle wetted on Joad’s hand and struggled uselessly in the air. Joad turned it back upright and rolled it up in his coat with his shoes. He could feel it pressing and struggling and fussing under his arm. He moved ahead more quickly now, dragged his heels a little in the fine dust.


3. Joad dug at his rolled coat and found the pocket and brought out his pint. The turtle moved a leg but he wrapped it up tightly. He unscrewed the cap and held out the bottle.


4. The turtle dug at the rolled coat. Casy looked over at the stirring garment. „What you got there—a chicken? You’ll smother it.”
Joad rolled the coat up more tightly. „An old turtle,” he said. „Picked him up on the road. An old bulldozer. Thought I’d take 'im to my little brother. Kids like turtles.”
The preacher nodded his head slowly. „Every kid got a turtle some time or other. Nobody can’t keep a turtle though. They work at it and work at it, and at last one day they get out and away they go—off somewheres. It’s like me. I wouldn’t take the good ol’ gospel that was just layin’ there to my hand. I got to be pickin’ at it an’ workin’ at it until I got it all tore down. Here I got the sperit sometimes an’ nothin’ to preach about. I got the call to lead people, an’ no place to lead ’em.”


5. Joad looked over toward his coat and saw the turtle, free of the cloth and hurrying away in the direction he had been following when Joad found him. Joad watched him for a moment and then got slowly to his feet and retrieved him and wrapped him in the coat again. „I ain’t got no present for the kids,” he said. „Nothin’ but this ol’ turtle.”


6. Casy chuckled. „Fella can get so he misses the noise of a saw mill.”
The yellowing, dusty, afternoon light put a golden color on the land. The cornstalks looked golden. A flight of swallows swooped overhead toward some waterhole. The
turtle in Joad’s coat began a new campaign of escape. Joad creased the visor of his cap. It was getting the long protruding curve of a crow’s beak now. „Guess I’ll mosey along,” he said. „I hate to hit the sun, but it ain’t so bad now.”
Casy pulled himself together. „I ain’t seen ol’ Tom in a bug’s age,” he said. „I was gonna look in on him anyways. I brang Jesus to your folks for a long time, an’ I never took up a collection nor nothin’ but a bite to eat.”
„Come along,” said Joad. „Pa’ll be glad to see you. He always said you got too long a pecker for a preacher.” He picked up his coat roll and tightened it snugly about his shoes and turtle.


7. „Hell, I forgot the turtle. I ain’t gonna pack it all over hell.” He unwrapped the land turtle and pushed it under the house. But in a moment it was out, headed southwest as it had been from the first. The cat leaped at it and struck at its straining head and slashed at its moving feet. The old, hard, humorous head was pulled
in, and the thick tail slapped in under the shell, and when the cat grew tired of waiting for it and walked off, the turtle headed on southwest again.
Young Tom Joad and the preacher watched the turtle go—waving its legs and boosting its heavy, high-domed shell along toward the southwest. The cat crept along behind for a while, but in a dozen yards it arched its back to a strong taut bow and yawned, and came stealthily back toward the seated men.
„Where the hell you s’pose he’s goin’?” said Joad. „I seen turtles all my life. They’re always goin’ someplace. They always seem to want to get there.”


8. Joads and Wilsons were in flight across the Panhandle, the rolling gray country, lined and cut with old flood scars. They were in flight out of Oklahoma and across Texas. The land turtles crawled through the dust and the sun whipped the earth, and in the evening the heat went out of the sky and the earth sent up a wave of heat from itself.


Autor: XYuriTT

Dodaj do zakładek Link.

Możliwość komentowania została wyłączona.